Jeden dzień, jedna noc…
Dzień, który rozpoczyna się od kanapki z rekinem nie może należeć do normalnych. Wczesna pobudka o 5 rano zawsze zmusza mnie do rozmyślań, dlaczego ja nie wstaje wcześnie rano żeby zyskać więcej dnia… Później przychodzi refleksja, ze pójście spać o 2 w nocy nie zachęca do wczesnych pobudek.
Choć miejscem naszych badań miał być Park Narodowy Mochima, środowisko bardzo suche, suchoroślą, kaktusy, opuncje i uboga obecność ssaków, chwilowo przenieśliśmy się w pasmo górskie Turimiquire (stan Sucre). Góry, lasy, czyli to co lubię najbardziej. Ze swojego domu wyskakuje szczupły przewodnik, z rozbójniczym wyrazem twarzy, w czerwonym kombinezonie, bynajmniej nie rewolucyjnym. Do lasu wbiegł, nie wszedł. A my za nim usiłując dotrzymać kroku. Na szczęście co rusz przytrafia się krzak, roślina czy drzewo przy którym przystajemy, żeby dowiedzieć się , ze korzeń tej rośliny, czy wywar z liści innej, wydawałoby się zupełnie pospolitej, stanowi remedium nie tylko na tak trywialne problemy jak ból brzucha, głowy czy sroczkę. Również na dolegliwości z prostatą, grzybice waginalna, lekkie odmiany nowotworów, czyli klasyczny przypadek kiedy wchodzisz do lasu, zamiast do apteki. Jednak pozostaje mały detal, w jakich proporcjach spożywać te wszystkie dobrodziejstwa nieantybiotykowe i nie hormonalne żeby przetrwać naturalna kuracje? Tego sekretu tak łatwo nie poznamy. Pochylam się nad czerwonym owocem rosnącym na samej dróżce, zafascynowana tym, ze nasz przewodnik wie WSZYSTKO pytam czym zatem jest moje znalezisko.
– nie ruszaj, to jest bardzo toksyczne, można kogoś tym otruć – odpowiada z pośpiechem nasz przewodnik. Sądzę, ze widział owoc wcześniej, ale przez to, ze jest bardzo toksyczne, nie chciał o nim wspominać.
– a co jeśli chciałabym wziąć owoc, żeby go użyć do otrucia w przyszłości mojego narzeczonego czy męża? Mogłyby mi się przydać…- pytam rokując co może się w przyszłości wydarzyć.
– nie możesz, bo gdyby się okazało z jakiej ziemi to zabrałaś, kto Ci o tym powiedział, to miałbym problemy – ucina szybko moje rozmyślania.
Ale jak u małego dziecka moja uwaga szybko zostaje rozproszona nowym bodźcem, jest nim dość trywialna pomarańcza. Pomarańcza prosto z lasu, na zewnątrz regularnie pomarańczowa, bez plamek i żadnego nalotu, a w środku pomarańczowa, soczysta rozkosz… Czemu się tak podniecam, skoro jestem w tropikalnym kraju i cytrusy rosną przy drogach? Otóż ten smak bardziej przypomina pomarańcze które kupujemy w Polsce, tylko, że bez pestek. Magia owoców bez pestek sprowadza się do zjawiska partenokarpii, czyli powstawania owoców bez procesu zapłodnienia i wytworzenia nasion. Można ją wywołać sztucznie działaniem substancji wzrostowych (auksyny, gibereliny, itp.) lub niską temperaturą, co wykorzystują rolnicy, aby sprzedać nam owoce bez tych „kłopotliwych” pestek. Wenezuelskie pomarańcze są zawsze zielone z zewnątrz, żółtwe w środku i trafia się, że są suche i nie maja dużo soku, który jeśli już jest bardzo pyszny. A tu w środku rozkosz pomarańczy, z górskiego lasu tropikalnego. I jak się okazuje, nie jest to przypadek. Dawniej ludność pobliskiej wioski mieszkała w lesie uprawiając tam owoce i warzywa licznych odmian, których teraz już nie można spotkać na rynku, których już w ogóle nie ma w użyciu. Inne odmiany mango czy bananów. Mogło się zdarzyć tak, ze właśnie takie pyszne odmiany pomarańczy zostały wywiezione do Europy, głównie Hiszpanii i Włoch i tam do tej pory produkowane w dużej skali. Tylko, że pomarańcze pochodzą z Chin i wschodniej Azji…
Po jednym szybkim ruchu maczety przydrożne drzewo zaczyna sączyć krwisto czerwony sok, ponoć jego właściwości poprawiają ogólną witalność i stan zdrowia. Bez wahania pakuje paluch pod stróżkę szybko wyciekającej substancji. W smaku cierpki, ale to może brud z mojego palca. Zasady BHP tu nie obowiązują. W końcu pada kluczowe pytanie:
– Kto nauczył Cię całej tej wiedzy dotyczącej roślin i medycyny?
Po chwili zawahania pada odpowiedź:
– Bandera Roja grilla. Stacjonowali tutaj w latach 60 i 70. Żyli w lasach, napadali na wojsko i niesubordynowanych (według ich standardów)… posiadali imponująca wiedze, na temat fauny, flory i medycyny. Żyli w lesie, zatem z lasu się utrzymywali i w lesie żywili. Wiedza ta teraz idzie w zapomnienie, kiedy idąc do lekarza możemy otrzymać antybiotyk lub alternatywnie antybiotyk. Oprócz tego, że budowali pułapki na zwierzęta, budowali także pułapki na ludzi… Nasz przewodnik, wówczas nastolatek, zastrzega się, ze on tego typu instalacji nie budował i nie zabijał ludzi. A czy teraz można zginać w lesie z innej przyczyny niż upadek ze skały czy ugryzienie węża? Można… prowadząc takie badania jak my, przemierzając las bez żadnych ścieżek, możemy trafić na samostrzał. Pod warstwa liści na konstrukcji z patyków kryje się strzelba. Gdy zwierze przechodząc zahaczy o linkę uwalniając spust zostaje postrzelone…, a nie ma różnicy czy przechodzi człowiek czy baquiro (dzika świnia). Zatem można oberwać w nogę bo na takiej wysokości jest ustawiona broń, chyba, że się akurat czołgamy…
Na słabnących nogach spuszczamy się ze stromego zbocza uważając na moje ulubione „mrówki 24”, które kąsają pozostawiając ból jak po postrzale z karabinu maszynowego…. Wszystkie kamery-fotopułapki zebrane, nic nie zniknęło. Bogatsi w unikatowa wiedze o lesie i szereg sińców wracamy do samochodu, gdzie bez żadnej wieści od nas oczekuje od 3 godzin Rafael. Typowa latynoska obsuwa.
Czy tu to już koniec pracy i przygód na dziś? W żadnym wypadku, zmieniamy diametralnie środowisko i ruszamy z brzegu miejscowości Mochima do namorzynowych zatoczek, za którymi otwiera się niski busz, wszędobylskie kaktusy i opuncje. Brodzenie wśród mangrowców kończy się szczęśliwie wyjściem na piaszczysty brzeg pokryty dość szczelnie śmieciami…
To nie strefa turystyczna, wiec śmieci z morza swobodnie wypływają, tak gdzie nadarzy się okazja. Turystyczne miejsca, z dziesiątkami unoszących się w wodzie główek ludzi sączących piwo (w wodzie), zawsze pozostają czyste dzięki wysiłkowi służb parkowych. W suchym buszu kolejne niespodzianki. Przede wszystkim, tak tutaj tez żyją zwierzęta i całkiem sporo.
Na piasku obserwujemy ślady saren, cunaguaro i zajęcy zapowiada się dobrze. Jak potem ujawniają zdjęcia z pułapek obecne są też tutaj pancerniki, paka czy aguti. Kolejnym napotkanym śladem ludzkiej działalności są pułapki. Tak właśnie tu, w środku Parku Narodowego jest ich od groma. Małe corale (kręgi) utworzone z patyków po umieszczeniu w nich przynęty z owoców maja przyciągać króliki. System zacisku szybko pozbawia zwierzę życia. Gdzie indziej w bardziej zakamuflowanym miejscu niebieskim kolorem razi pojemnik w jakim ma być umieszczona woda, przyciągająca spragnione w porze suchej zwierzęta. Myśliwy czai się obok ze strzelbą…
Po balecie miedzy kaktusami udaje się wszystkie kamery z tej lokalizacji ściągnąć. Profesora Jędrzejewskiego, mojego byłego tutora, i Rafaela, pomocnika z IVICu zostawiam w kolejnej lokalizacji z kamerami. Ja staram się skorzystać z uroków jednych z najpiękniejszych plaż w Wenezueli. Cieszę się do momentu, w którym zauważam kosmiczna ilość ludzi, samych główek i rak trzymających piwa lub kubki z %.
Miguel, operator łódki, wyrzuca mnie gdzie z boku tego rumoru przy rozsypującym się molo. Nadzieje na chwile odpoczynku przywraca mi świat podwodny, 10 metrów od ludzkiej zupy… Barwne koralowce, zwinne rybki z wszystkimi dostępnymi kolorami i wzorami geometrycznymi, wielkie jeżowce, i taka różnorodność krabów, ze ciężko to nawet zliczyć. I jeszcze ona, nie łatwa do napotkania murena wychylająca się z otwarta szczęką spośród skał. Do pięknych ryb nie należy, ale na pewno interesujących. Światło zachodzącego słońca nie pozwala więcej na oglądanie podwodnego show. Dryfujące głowy wsiadają do łodzi i odpływają z plaży, jako, że innej drogi dostępu do niej nie ma. Ja również wsiadam na lódź z misja odnalezienia profesora i Rafaela buszujących wśród kaktusów.
Zapada zmrok, co na pewno nie będzie ułatwiało poszukiwań. W poszukiwaniu zasięgu sieci telefonicznej wypływamy w morze. Z szarpanej rozmowy wynika, ze zbliżają się do ostatniej kamery. Zatem pozostaje nam dryfować i czekać na kolejne sygnały. Wybieramy optymalny punkt blisko dwóch lokalizacji gdzie może wydostać się „drużyna kamery”. Nie wszystkim się to jednak podoba… luźną rozmowę przerywa nam wystrzał z broni w naszym kierunku. Najprawdopodobniej nieświadomi kim jesteśmy rybacy, zamieszkujący pobliska plażę, zaczęli strzelać w obawie przed „piratami”. Mogli wpierw spytać, ale strzelanie jest bardziej imponujące… Po krótkiej wymianie słownej wszystko się wyjaśnia. A my przezornie zmieniamy lokalizacje. Co tu zrobić z wolnym czasem oczekiwania w ciemną noc na morzu? Czemu by nie nauczyć się jak się prowadzi lodź? I ciąć po czarnym atramencie wody wzburzając białe bałwany… Po zaliczonym kursie „moje pierwsze sterowanie łodzią” dostaje sms, gdzie też mniej więcej może znajdować się drużyna kamery. Jako, że nie jest to zbyt precyzyjny opis jedna z łodzi jaka właśnie nadciągnęła udaje się na jedną plażę, ja z podrywaczem motorniczym mojej łodzi, na druga. Na plaży pojawia się pojedyncze światło, wszystko wskazuje na naszych ludzi. Jednak człowiek nie reaguje na moje polskie wołania. Zatem odpływamy szybko mając świadomość, że w nocy na plaży zostają czasem „dziwni ludzie”, często nadużywający narkotyków. Ci może też mają strzelbę… tymczasem dobiega nas dźwięk łodzi motorowej. Okazuje się, że zguby znalazły się bez uszczerbku na zdrowiu, na zupełnie innej plaży…Dobrze, że mieliśmy do dyspozycji dwie łodzie i telefon. Już w komplecie mkniemy przez czarną toń w kierunku stacji biologicznej. A tu niespodzianka, w całej miejscowości nie ma prądu… Ale to już detal po takim dniu. Zasypiam w hamaku w momencie zamknięcia oczu, które tyle dziś widziały.
fajna historia niebezpiecznie ciekawa, piszesz w ciekawy sposób jakby z hiszpanskim akcentem, Ale ten szczegół jest interesujący.